Rzucę Ci klucz. Wspomnienie kolegi o. Włodzimierza Zatorskiego
Tych wspomnień jeszcze nie czytaliście. Publikujemy je po raz pierwszy. Pół roku po śmierci o. Włodzimierza Zatorskiego, Adam Jasionek, jego kolego z czasów młodości, zdecydował się spisać swoje wspomnienia.
Rzucę ci klucz
„To te dwa kroki, które nazywamy łaską!
Ja to robię, a jednak nie ja to robię,
To jest robione mnie a jednocześnie także przeze mnie.
Bowiem Bóg prowadzi w tym tańcu, który rozpoznajemy po latach.„
Richard Rohr – „Universal Christ”
Rodzina państwa Zatorskich mieszkała w centrum Czechowic-Dziedzic, w kamienicy przy ulicy ORMO 5. Ulica o egzotycznie brzmiącej dziś nazwie, przylegała do rynku warzywnego w Dziedzicach, gdzie w piątki zwykle był duży ruch. Dla ochrony przed kłopotliwymi gośćmi, wejście do klatki
schodowej kamienicy zamykane było na klucz wielkimi drewnianymi drzwiami. Żeby wejść naciskałem przycisk dzwonka w bramie. Z okna na drugim piętrze wychylała się wówczas głowa o szeroko rozstawionych oczach i mój przyjaciel Włodek witał mnie beznamiętnym głosem: „Cześć, zaczekaj. Rzucę ci klucz!”. I ta kwestia – „Rzucę ci klucz” – niech stanowi motto mojego wspomnienia.
Spotkanie
Jeżeli istnieje coś takiego jak Opatrzność, w sensie ingerencji nieba w ludzkie życie, to moje z Włodkiem spotkanie po latach mógłbym w tych kategoriach postrzegać. Na pewno było ono zwrotnicą na torze mojego życia. Na tor ten z wielką przecież jednak ciekawością wjechałem.
Chodziliśmy do jednego liceum – ale tylko przez rok. Ja byłem o 3 lata niżej. Do bliższej znajomości doszło w 1975 roku przed maturą. Wraz z moim kuzynem – Józkiem Myrczkiem – spotkaliśmy się z Włodkiem w szkole, aby skonsultować wybór uczelni. Studiował on wtedy fizykę w Politechnice
Śląskiej, a my przygotowywaliśmy się do studiów matematyczno-fizycznych we Wrocławiu. Potem zjawiliśmy się z wizytą w domu przy ulicy ORMO. Nie skończyło się jednak na rozmowie o uczelniach, bowiem uwagę naszą zwróciła zaawansowana biblioteka, w której znajdował się Dostojewski
(wówczas nieosiągalny), klasycy filozofii (Husserl, Ingarden) i wreszcie Tischner, wznosząca się gwiazda myśli chrześcijańskiej (w Czechowicach słyszeli wtedy o nim nieliczni).
Na praktyki studenckie w sierpniu wyjechaliśmy zaopatrzeni przez naszego konsultanta tomami – ja „Siedmiopiętrowej góry” Tomasza Mertona, a Józek „Złotą nicią” Bede Grifithsa. Merton
okazał się kotwicą, która przez następne lata ściągała mnie z tętniącego życiem Wrocławia do
zastygłych w prowincjonalnej nudzie Czechowic. Jednak przez długi czas w trakcie roku 1975/1976
nie było mi dane zwrócić książki właścicielowi. Gdy dzwoniłem do mieszkania przy ulicy ORMO 5
z okna wychylała się pani Zatorska, która z jakimś bolesnym tonem w głosie mówiła tylko: „Nie,
Włodka nie ma w domu. Nie wiem kiedy będzie”. Nie chciała odebrać przynoszonej przeze mnie książki ani też niczego więcej wyjaśniała.
Gdy Włodek pojawił się w domu, późną wiosną 1976, okazało się, że przyczyną nieobecności było jego uwięzienie i toczący się przeciw niemu i Józkowi Dyrdzie proces za nielegalny przemyt literatury emigracyjnej z zamiarem jej rozpowszechniania na szkodę Polsce Ludowej. Tą wrogą literaturą były książki Miłosza, Gombrowicza, Pasternaka i trochę pozycji historycznych. Włodek przewiózł je wracając z wakacji z Austrii do Czech, skąd potem nieudanym skokiem próbowali je przenieść wraz z Józkiem przez Czantorię. To już zresztą cała osobna historia, którą opowiedzieć
powinien Józek.
Sprawa wyglądała źle, wyrok – 3 lata w zawieszeniu – nie zadowalał prokuratora i różnie mogło się potoczyć dalsze życie przemytników-bibliofilów, gdyby nie wydarzenia 1976 roku w Radomiu i Ursusie. Zwróciły one uwagę bezpieki na zupełnie inne sprawy. W życiorysach moich kolegów nastąpiło wiele dramatycznych konsekwencji. Powiem tylko w skrócie. Relegowano ich ze studiów na Śląsku i obłożono przymusem roku pracy. Włodek odbył ją w Walcowni Metali w Czechowicach,
a Józek na kopalni w Jastrzębiu. Po kolejnych 2 latach, po rozpaczliwych staraniach, chłopcy zostali przyjęci na Uniwersytet Jagielloński, gdzie Włodek robił magisterium u prof. Staruszkiewicza (a bezpośrednio u prof. M. Hellera), zaś Józek na polonistyce u prof. J. Błońskiego.
Skończyło się zatem całkiem optymistycznie. Zaś mnie ta błogosławiona zwłoka dała okazję zawarcia wielkiej przyjaźni i przebycia wielkiej, wspólnej przygody intelektualnej i duchowej.
Zagarnianie
Miał Włodek w sobie potrzebę zagarniania ludzi, zestawiania ich w różnorakich spotkaniach, gdzie tworzyły się dalsze interakcje. Pierwszym miejscem, do którego mnie zagarnął był dom jego przyjaciela – Azji czyli Józka Dyrdy. Obaj bardzo lubili śpiewać, więc ja jako kompetentny muzycznie gitarzysta stałem się pożądanym dopełnieniem oryginalnego tria. W pierwszej sesji na strychu w Zabrzegu u Józka, prześpiewaliśmy rozległy repertuar od Okudżawy i Ewy Demarczyk do Beatlesów.
Innym razem Włodek zaciągnął mnie na rozmowę do parafialnego księdza wikariusza. Niezręcznie się czułem w trakcie tej wizyty. Dystans pomiędzy księdzem a parafianinem był wtedy jeszcze bardziej niż dziś odczuwalny. Ale nie dla ciekawości Włodka.
Bardzo ciekawym spotkaniem był wyjazd do Krzysia Pawłowskiego na wspólne czytanie C.G.Junga. Krzysztof – dzisiaj filozof – wówczas kończył Wydział Energetyczny w Politechnice Śląskiej, ale fascynował się hinduizmem i planował wyjazd do Indii. Pamiętam, że zaimponował mi, gdy oglądaliśmy jego ciekawą bibliotekę, mówiąc: – „myślę, że kiedyś pozbędę się tej biblioteki i zostawię sobie z niej tylko JEDNĄ książkę!”.
Włodkowi zawdzięczam również spotkanie z księdzem Hlubkiem i duszpasterstwem akademickim z Gliwic, co było kolejnym ważnym spotkaniem w moim życiu. Ksiądz Hlubek, wybitna postać śląskiego duszpasterstwa, ściągał do Gliwic oraz na letnie wyjazdy – obozy, studentów nie tylko z Politechniki Gliwickiej. Atrakcyjność jego przekazu chrześcijaństwa opierała się na konfrontacji myśli religijnej ze współczesną filozofią i humanistyką. I na słuchu, talencie i energii w wyszukiwaniu
tekstów, które dawały nam narzędzia do rozumienia świata i stanowiły antidotum na rozbrzmiewającą wokół siermiężną materialistyczną retorykę.
Poszukiwania i odkrycia
Kolejne pokolenia inżynierskiego duszpasterstwa gliwickiego przeżywały przygodę z filozofią nauki czytając ks. Kłósaka, Hellera i Życińskiego. Gdy pozbyliśmy się kompleksu światopoglądu naukowego i zobaczyliśmy ograniczenia pętające filozofię pozytywizmu w samych jego założeniach,
nadszedł czas na filozofię człowieka. Ks. Hlubek podtykał nam pisma francuskich personalistów, a także Simone Weil, Gabriela Marcela i Romano Guardiniego. Ogromnie poczytny był Józef Tischner. Z teologii życia duchowego bardzo trafiał do nas Tomasz Merton i Ladislaus Boros. Uczyliśmy się czytania seminaryjnego na trudnych tekstach – żmudnie, linijka po linijce – z dyskusją nad niejasnymi fragmentami. W centrum tych dyskusji był Włodek. Wykazywał wielką determinację i upór w mierzeniu się z trudnościami tekstu. Ks. Hlubek określił tę jego cechę, że „jest w dyskusji jak buldog – tekstu który raz kłapnie paszczą nie odpuści, aż go nie zżuje”.
Druga połowa lat 70-ch to wejście na rynek księgarski tłumaczeń filozoficznych bardzo wyczekiwanych myślicieli trzech ważnych nurtów: egzystencjalizmu, hermeneutyki i filozofii dialogu. Gościliśmy już w Gliwicach Krzysztofa Michalskiego – autora książki o filozofii Martina Heideggera. A teraz zbliżał się moment wydania pierwszego tomu esejów Heideggera – „Budować, mieszkać, myśleć”. Wiadomo było, że książka rozejdzie się natychmiast spod lady. W DA kupowaliśmy książki
zawsze ile się dało i rozpowszechniali w towarzystwie. Jakże wdzięczny byłem Włodkowi, że zdołał kupić egzemplarz dla mnie w czechowickiej księgarni. O tym jaki był głód takich wydawnictw, niech świadczy fakt, że nasi koledzy, bracia Leszek i Zbyszek Zwierzyńscy, przepisali książkę Heideggera ręcznie do grubych zeszytów.
Po rozprawieniu się z myśleniem metafizycznym na serii seminariów Heideggerowskich przyszła kolej na filozofię dialogu. Włodkowi szczególnie bliski był tekst Martina Bubera ze Znaku „Słowa – zasady” – fragment książki „Ja i Ty”. Było to myślenie pogłębiające niezmiernie nasze
rozumienie ewangelicznej problematyki bliźniego.
Wreszcie nadszedł czas mistrzów hermeneutyki – Paula Ricouera i Hansa Georga Gadamera. Czytaliśmy ich teksty oszołomieni nie tylko bogactwem planów myślowych, ale też siłą i pięknem słowa. Mieliśmy okazję słuchać wykładów Gadamera, który w 1979 roku gościł w Krakowie i Warszawie. Byliśmy na filozoficznym rauszu.
Góry i lektury
Naśladując Tischnera i Heideggera, których filozofia rodziła się górskich chatkach, na kolejne prywatne seminaria jeździliśmy w Beskid Żywiecki. W sierpniu 1979 znaleźliśmy się w szóstkę w domu państwa Marszałków, chałupie bez wygód bajecznie zawieszonej na stoku, wysoko nad Zawoją
naprzeciw Policy i Babiej Góry. Tam czytaliśmy „Egzystencję i hermeneutykę” Paula Ricouera. W prostej góralskiej izbie brzmiały frazy, których nie zapomnę: „Symbol daje do myślenia. Ta urzekająca mnie formuła mówi: (…) sens dany jest przez symbol – atoli to, co daje, jest wszak do myślenia. I to niemałego.” Analizowaliśmy symbolikę zła i mitu adamicznego.
Czasem wychodziliśmy w góry, ale Włodek wolał siedzieć na miejscu i czytać. Co najwyżej chodził po okolicznych stokach w poszukiwaniu wymarzonej bacówki, do której można by przyjeżdżać regularnie. Jej zaletą miał być „brak elektryczności”!
Zamiast bacówki znaleźliśmy dom babci Marii Kapałowej w Kurowie (Hucisku). Babcia, wówczas chyba 80-letnia góralka, była mądrą, życzliwą i piękną osobą a jej cierpliwość do nas nie miała miary. Zwalaliśmy się do niej ze stacji w Hucisku z wielkimi plecakami, raz w mniejszych, a raz
w całkiem dużych grupach – oczywiście bez zapowiedzenia – a ona zawsze cieszyła się ze spotkania. Sam widok jej pomarszczonej, pogodnej twarzy i proste rozmowy wprowadzały nas w piękną duchową aurę. Tam przez następne lata czytaliśmy filozofów i bibułę, śpiewaliśmy i celebrowali różne
okazje. Wszyscy w małym domku – z kuchnią, w której spała babcia, jedną izbą i werandą. Włodek trafiał też do niej w latach późniejszych z klerykami – co Babcia odbierała jako honor.
Śpiewanie
Zawsze gdy wpadałem do niego, do domu na ORMO 5, padało pytanie – czego posłuchamy? Włodek wspinał się na krzesło i zapuszczał płytę na stojącym wysoko na szafie adapterze. Uwielbiał ballady, więc najczęstszym wyborem byli Bułat Okudżawa, Magda Umer, Grechuta, Demarczyk i Łucja
Prus. Nie przepadał za estetyzującą finezją piosenek Starszych Panów. Lubił natomiast chropawy, naznaczony cierpieniem głos Niny Simone i jerychoński śpiew Mahalii Jackson.
Wiele naszych wyjazdów kręciło się wokół śpiewu. Śpiewaliśmy godzinami na seminarium Ricouerowskim w Zawoi. Gdy kończył się śpiewnikowy repertuar do akcji wchodził Azja, człowiek o niezwykłej pamięci, rezerwuar pieśni i tekstów. Azja nie lękał się wykonań nawet najbardziej karkołomnych piosenek Ewy Demarczyk. Gdy śpiewał „Trzej mnisi piją…” moja gitara nie nadążała, zaś Włodek śmiał się z niedowierzaniem patrząc na przyjaciela jak Guardiola na Lewandowskiego po strzeleniu Wolfsburgowi 5-ej bramki.
Wyposażeni w „Śpiewnik warchoła” chętnie sięgaliśmy do repertuaru opozycyjnego. W Zawoi były to głównie ballady Janka Kelusa. Ze względu na niedawne przejścia moich kolegów szczególnie często „szły” te więzienne: „I znów będę cicho grał, kilka nut prostych nut” oraz „Może marzec lub sierpień kto wie, nie pozwolił ci dłużej na godzenie się ze złem”. Widzę jak śpiewamy je przy ognisku, wysoko nad domem Marszałków. Z chłopców schodzi wreszcie napięcie po długo odgrzewanym przez
prokuratora procesie i zaczynają po raz pierwszy swobodnie rozmawiać o swych przeżyciach.
Śpiewamy też krakowiaka – Hymn Hermeneutyków, w którym tak skondensowaliśmy lekturę Ricouera:
„Zło i zmaza, grzech i wina
Jaka tego jest przyczyna
Wszystko się wyjaśni mi tu
Z adamicznego mitu!
W raju miast wielkiej ferajny
Były tylko dwa Daseiny,
Ewa była fajna babka
Adam łasy był na jabłka.
Ref.
Splećmy więc hermeneutyczne koło, I zabawmy się wesoło
Rozumimy, bo wierzymy, wierzymy bo rozumimy!”
Dziewczyna, z którą od wyjazdu do Zawoi staliśmy się parą również ma na imię Ewa. Jest dzisiaj moją
żoną.
Apogeum naszego śpiewania miało miejsce przy oblewaniu dyplomu Włodka, w Hucisku u babci Kapałowej. Mój przyjaciel dobrze do tej okazji się przygotował. Przyniósł mi do opracowania zestaw piosenek – romansów o miłości – głównie Ordonka, Aleksander Wertyński i tym podobne.
Jest przełom roku 1979/80. Mała chałupa babci tego wieczoru trzęsie się od śpiewu, śmiechu i radości. Do późna trwa w niej wrzawa jak podczas zabawy w remizie. Słychać kolejne przedwojenne przeboje: „Trudno serce okłamywać”, „Miłość ci wszystko wybaczy”, „Na pierwszy znak”, „Święty
Antoni serce zgubiłam pod miedzą”, „Zdrowie dam, całowanych i ściskanych dam”. Babcia Kapałowa czerwona z przejęcia śpiewa z nami. Krąży dzban z winem, a Babcia dziarsko bierze udział w zaaranżowanej przez Włodka pieśni – zabawie „Wypił wino a dał bradu, a dał swamu kamaradu”. Na koniec nasze trio odśpiewuje na głosy pieśń J. Strauss’a z operetki „Noc w Wenecji” – „Zejdź do gondoli dziewczyno kochana ty ma”. Zgromadzeni domagają się bisu. Tak Włodek żegnał się ze swoim
„życiem świeckim”. Kilka tygodni później był już w klasztorze w Tyńcu.
Mnich
Jedziemy na śluby nowicjatu do Tyńca. Po drodze zabieramy z Huciska babcię Kapałową, niezmiernie przejętą uczestnictwem w uroczystości. Jakoś oczywiste się wydaje, że ona powinna tam być, a jeśli dobrze pamiętam, Włodek osobiście ją zaprosił.
Habit, w którym odtąd widywaliśmy przyjaciela, był dla nas niełatwym doświadczeniem. Zagarniał obszerną część jego życia, która dotąd była naszym udziałem. Zagarniał ją dla powołania, ale potem pogodzić musieliśmy się z tym, że również dla coraz szerszych społeczności, z którymi jako mnich wiązał swoją misję. Pewnie jeszcze trudniejsze było doświadczenie rodziców. Pamiętam wzrok pani Zatorskiej i jej pytanie: „I co teraz będzie panie Adaś?”
Po czasie jednak spostrzegliśmy również kierunek odwrotny. Bogactwo doświadczeń z nowych obszarów działalności ojca Włodzimierza zaczyna wracać do nas.
Po ukończeniu seminarium gość w habicie pojawia się na dość często na Śląsku. Często w naszym domu, w Zabrzu na Brackiej, gdzie „otwieramy mu ambasadę”. Obdarowuje nas regułą św. Benedykta i z entuzjazmem opowiada o jej duchowości. Z uśmiechem słuchamy jak ten
świeżo upieczony mnich o kanciastej osobowości przejęty jest benedyktyńską drogą kolejnych stopni pokory. Potrzebę wspólnego śpiewania zaspokajamy w okresie świąt Bożego Narodzenia – na
regularnie odbywających się w naszym środowisku wieczorach kolędowych. Włodek je uwielbia i wspiera aktywnie rozszerzanie naszego repertuaru pastorałek.
Na początku lat 90-ch gwałtownie rozwijają się w Polsce technologie komputerowe. Włodek przyjeżdża do kolegów inżynierów ze Śląska na konsultacje w sprawach edytorsko-wydawniczych. Z dwoma PC-tami wyposażonymi w edytor tekstów Word Perfect chce zacząć w klasztorze tynieckim działalność wydawniczą. Celem jest wydawanie wartościowych tekstów starożytnych ojców pustyni i mistrzów duchowości. Jego cechy osobowe łączące miłość do wielkich tekstów kultury z umiejętnością myślenia technicznego okazały się błogosławione dla obranego celu. Potrafił zarówno nawiązać głęboką współpracę z prof. Świderkówną, jak i prowadzić badania nad czcionkami Word Perfecta i możliwościami Recognity – programów do rozpoznawania pisma.
Z zachwytem i zdumieniem patrzę dzisiaj na katalogi książek wydawnictwa tynieckiego, z których wiele stanowi cenne pozycje naszej biblioteki domowej.
Myśli, spory i humory
Gliwickie środowisko dawnego DA księdza Hlubka zyskuje w osobie o. Włodzimierza duszpasterza regularnie odwiedzającego kręgi starych przyjaciół. Ma to miejsce głównie na
spotkaniach środowych KIK w kaplicy św. Jadwigi, w domu gdzie mieszkał ksiądz Hlubek, oraz
corocznych lipcowych spotkaniach rekolekcyjnych w domu p. Legierskich w Istebnej – Oleckach.
Podoba nam się jego odwaga myślenia, bezpośrednie trafianie do celu i coraz głębsze wnikanie w istotę człowieka. Widać to jako efekt konfrontacji poszukiwań filozoficznych z Ewangelią oraz z mądrością starożytnych ojców pustyni. Mnich z zapałem dzieli się z nami swoimi przemyśleniami.
Propaguje semicką koncepcję serca „jako miejsca do którego zstępuję dla spotkania z Bogiem, w którym zapadają najistotniejsze życiowe decyzje”. Dobitnie kieruje naszą uwagę na liturgię: „Drugi Sobór Watykański mówi nam, że liturgia jest: szczytem i źródłem chrześcijańskiego życia. Nie doktryna, nie moralność, ale liturgia, misterium, szczególnie Eucharystia. I ona też staje się dla nas szkołą życia.” Najchętniej zrobiłby z nas wszystkich oblatów” – myślimy czasem z Ewą.
Najbardziej jednak zachwyca mnie – że odkrycie, które odnalazłem kiedyś u Richarda Rohra – jest również odkryciem mojego przyjaciela: „W życiu nie chodzi o ciebie. W życiu chodzi o Życie!”
Wiele też zawdzięczamy mu odczarowań, przywrócenia normalności sprawom, które w naszym rozumieniu chrześcijaństwa stały na głowie. W uznaniu za to robię wpis do księgi gości w domu Legierskich na Górnych Oleckach:
OSB GPS
Ktoś pod prąd drogą wpuścił
cię jednokierunkową
więc depczesz na hamulec
i w szybę walisz głową
zawracaj do Istebnej
na Górne jedź Olecki
tam kierunek ci wskaże
nasz dżi-pi-es tyniecki.
Niełatwo jest duszpasterzować wśród przyjaciół! Przy dość gwałtownym charakterze Włodka dochodzi więc często do spięć. Włodek „nakręca się” – mając na celowniku jakieś zło, z którym się zmaga – grzmi, nie zwracając uwagi na to, że jeśli ktoś myśli inaczej niż on to nie znaczy, że popiera to
zło. Tak więc w kolejnym roku, w księdze pamiątkowej na Górnych Oleckach pojawia się wpis:
Buty przeora
Od wczoraj dręczy mnie zmora
Czy włożyć mam buty przeora
Czy w jednej ze swoich par butów
Szukać mam wciąż Absolutu?
Najtrudniejsze były jednak dyskusje z Azją, starym druhem, który nie zwykł odpuszczać dla „świętego spokoju”. W 2016 roku obaj przyjaciele odwiedzili mnie w sanatorium w Ustroniu i zabrali na kolację do Azji. Kolacja zaczęła się miło, ale skończyła głośnym sporem na temat „muszki owocówki” i różnych kategorii przyczynowości w odniesieniu do teorii ewolucji. Nadwątlone serce kazało mi wsiąść do samochodu i czym prędzej wracać do zacisza pokoju w moim Berghof.
Faryny
W sierpniu pandemicznego roku 2020 spędzaliśmy wakacje z całą naszą rodziną (czwórka dzieci ze współmałżonkami i sześcioro wnucząt) w Wałpuszu. Odwiedził nas tam Włodek z Alicją, którzy załatwiali sprawy związane z zakupem starej mazurskiej szkoły w pobliskich Farynach na cele Opcji Benedykta. Włodek z dumą pokazuje na zdjęciu urokliwego miejsca: – „a tu będzie pustelnia”! Odwiedzamy Faryny w następne dni. Widzimy oczyma duszy naszego mnicha przemierzającego zielony park wokół szkoły.
Końcem sierpnia spotykamy się z Włodkiem, Azją i Bożenką na wycieczce po Beskidzie Żywieckim. Wyruszamy z Rycerki na Wielką Rycerzową i schodzimy przez Muńcuł do Ujsoł. Włodek, bardzo wyluzowany, opowiada nam o zakupie szkoły i planowanych w Farynach pracach. Robimy
sobie zdjęcie pod schroniskiem na Przegibku pod wielkim, kolorowym napisem: „Wszystko będzie dobrze”.
Gdy wracamy samochodem z gór, nad Czechowicami jest czarno i szaleje burza. Włodek zmówił brewiarz i zeszliśmy na gorzką rozmowę o sytuacji Kościoła w Polsce. Śpieszymy się, bo wieczorem jest umówiony z „Opcją” na lectio divina online. Gdy dojeżdżamy do Czechowic jest już po burzy.
Ostatnia kolęda
To wydarzyło się tak szybko! Złe wiadomości przed świętami. Respirator. Jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z powagi sytuacji. Uczestniczymy w spotkaniach modlitewnych Opcji Benedykta online. Jesteśmy pod wrażeniem duchowej mocy tej grupy.
W okolicy świąt Bożego Narodzenia od trzydziestu lat śpiewamy kolędyu Beaty i Andrzeja Krupów. Tym razem nie tylko o. Włodzimierz, ale i my nie możemy się spotkać. Beata ogłasza więc kolędowanie online. Każda rodzina ma osobno zaśpiewać kolędę, którą reszta odsłucha. Z zaciśniętym gardłem śpiewam ulubioną pastorałkę Włodka – „Hej cy Ci to Jezusicku w niebie życie zbrzydło?”
Włodek jeszcze oddychał.
Adam Jasionek, Zabrze, 23 czerwca 2021 r.
(Pisownia wspomnień zgodna z oryginałem przesłanym przez autora. Fotografia przedstawia młodego Włodzimierza Zatorskiego na wyprawie w górach )