Przyjaciel wspomina o. Włodzimierza Zatorskiego

Rok po śmierci o. Włodzimierza Zatorskiego publikujemy wspomnienie przyjaciela naszego założyciela – Azji. Azja, a właściwie Józef Dyrda, spędził sporo czasu z młodym Włodzimierzem. I poznał go także z nieco innej strony niż większość z nas.

Zwrócono się do mnie z prośbą o garść wspomnień o ojcu Włodzimierzu  Zatorskim z okresu młodzieńczego, gdy jeszcze nie był zakonnikiem. Muszę  przywołać z pamięci kilka wydarzeń, ale również „odpomnieć” nastrój  i sposób myślenia nas z tamtej epoki. Poznaliśmy się w połowie 1968 roku  w pierwszej klasie liceum i byliśmy w przyjaźni do końca. Już będąc w szpitalu, zdołał nadać mi SMS-em słowo: „dziękuję”. Była to odpowiedź na moje życzenia związane ze Świętami Bożego Narodzenia i jego chorobą. Moje go drugiego SMS-a, będąc podłączonym do aparatury, już nie zdołał odczytać. 

W roku 1968 mieliśmy 15 lat. Byliśmy na tyle dorośli, by śledzić wydarzenia  w Czechosłowacji, wystąpienia marcowe studentów, rozgrywanie antysemic kiej nuty na potrzeby zmagających się między sobą frakcji komunistycznych.  Pamiętaliśmy również wrzask Gomułki związany z atakiem na biskupów za  ów list kierowany do biskupów niemieckich. Po zajściach marcowych  w szkołach wprowadzono quasi-modlitwę. Zdaje się, że wyglądała ona tak: 

„Ojczyzno nasza, Polsko Ludowa, Tyś owocem walki i pracy pokoleń  najlepszych Twych córek i synów. Przyrzekamy Ci: stać wiernie na straży  zdobyczy ustroju socjalistycznego, w szacunku wobec rodziców naszych  i wychowawców, z wdzięcznością za ciężki ich trud wyrastać na obywateli godnych Twego imienia. Z każdym dniem i z każdą godziną pracy  i nauki pragniemy budować Twą wielkość i siłę”.  

Dzisiaj to ma wymowę komiczną, ale wtedy miało wymowę groteskową.  Groteska jest kategorią estetyczną, w której mieszają się elementy śmiechu  i grozy (Próbuję odtwarzać ducha tamtej epoki). Ową „modlitwę” należało  odmawiać na początku pierwszej lekcji. W takiej atmosferze politycznej kraju mieliśmy wtedy wyrastać. Jednak sposób na życie zaprogramowany, oficjalny szedł pod prąd z modą, kulturą masową i marzeniami. Żyliśmy  w dwóch sprzecznych światach. Młodzież poddawała się ochotnie wiatrom  od Atlantyku. Tę sprzeczność Włodek (tym był i jest dla mnie) i ja widzieliśmy bardzo ostro. To nas do siebie zbliżyło. W szkole dla nas była prawdziwa tylko nauka. Reszta była ceremoniałem, przedstawieniem i udawaniem.  Nauczyciele, poza nielicznymi ideowcami, udawali przed uczniami, zaś uczniowie jeszcze bardziej udawali przed nauczycielami. Samorząd uczniowski,  dyskusje w obecności nauczycieli, akademie, pochody majowe – to wszystko był rytuał, który trzeba było wypełnić i jak najszybciej przejść do rzeczy po ważnych. Były nimi: spodnie ze sklepów PKO, na które niewielu było stać,  więc spodnie teksasy produkcji polskiej, koszula kolorowa, sweter golf. Ten  golf należało nosić pod koszulą, a ta była rozpięta. Buty były welurowe lub  tzw. beatlesówki, jakie widziano na filmach z udziałem czwórki z Liverpoolu.  Tak ubierał się Włodek. Pożądane były włosy jak najdłuższe (ach, te pamiętne polowania nauczycielek na nasze czupryny). Już od dłuższego czasu przed końcem roku szkolnego należało je hodować, by w okresie wakacji zasilić hufce hipisów na Mazurach, nad morzem, w miejscowościach turystycznych.  

„Najwyżej jednak Włodek cenił spośród dawnych grup Blood, Sweat and Tears. Ich muzykę określano jako jazz-rock.”

Wśród liderów tej kultury wyróżniał się Włodek, bo był jednym z niewielu, którzy dysponowali magnetofonem Grundig. To nie był jego aparat, ale go zawłaszczył, bo formalnie należał do siostry Hani, która kiedyś  dostała go w prezencie. Dysponowanie magnetofonem i nagraniami dawało mu pewną przewagę nad innymi również w relacjach z koleżankami, które na właścicieli magnetofonów i płyt spoglądały dość łaskawym okiem.

Wśród  ogółu powszechnym szacunkiem darzono „bitologów”, tę wiedzę przyswajaliśmy sobie z wielką łatwością, nawet niekiedy udzielaliśmy informacji nauczycielom. Włodek kiedyś, dzięki płycie Boba Dylana wydanej przez czeski Supraphon (zapewne pirackiej), przekonał nauczycielkę języka angielskiego, że można śpiewać, nie mając głosu. Amiga niemiecka również nam się przy służyła. Stamtąd mieliśmy płyty Louisa Armstronga i Mahalii Jackson. Dwa lata temu, spędzając kilka dni z Włodkiem w Pieninach, znowu wzruszyliśmy się, słuchając jej „Summertime”. Byłem zdumiony, że Włodek, pisząc swoje teksty, słuchał nagrań sprzed kilkudziesięciu lat. Miał ich pod ręką niezliczoną ilość. Najwyżej jednak cenił spośród dawnych grup Blood, Sweat and Tears. Ich muzykę określano jako jazz-rock. Byli na koncercie w Polsce i podobno miały miejsce jakieś rozmowy między muzykami a Niemenem…..?  

Dodajmy jeszcze, że w okresie liceum u kolegi Andrzeja działał w szopie na  strychu młodzieżowy klub, w którym odbywały się sesje muzyczne. Jednym  z najbardziej aktywnych uczestników spotkań był Włodek. Tam dociekano,  słuchając płyty The Beatles zatytułowanej „Orkiestra Samotnych Serc Sierżanta Pieprza”, czy pogłoski o śmierci Paula znajdują uzasadnienie w tekstach piosenek i symbolice okładki. Rozstrzygnięto również definitywnie sens piosenki śpiewanej przez Mirę Kubasińską „Na drugim brzegu tęczy”. Głos Włodka miał znaczny udział w ostatecznych rozstrzygnięciach dochodzeniowych.

Ale Włodek był perfekcjonistą, więc wymyślił, że klubowa aparatura urąga powadze spraw, którymi się zajmujemy. Jazz i rock wymagają,  by uczestnicy spotkań złożyli deklarację wpłat na zakup części do zmontowania godnego klubu sprzętu. Ułożył również regulamin dla uczestników  sesji. Przewidywał także ewentualność dekonspiracji zajęć klubowych i dlatego ustaliliśmy odpowiedzi na przewidziane pytania różniej kategorii śledczych. Regulamin wykluczał w klubie palenie papierosów, dopuszczał jednak  spożywanie wina, co było przejawem kultury śródziemnomorskiej i wyższej  klasy uczestników spotkań. Świetnej aparatury nigdy jednak nie zdołaliśmy  zmontować. 

Było jeszcze coś, co jego ze mną łączyło. Obaj, zdecydowanie negatywnie  ocenialiśmy marksizm i jego praktyczną realizację w postaci komunistyczne go eksperymentu w ZSRR i krajach zależnych. Włodek argumenty ekonomiczne i gospodarcze uznawał za oczywiste gołym okiem. Szukał polemiki na poziomie ideowym, filozoficznym. Próbowaliśmy bełkot mędrców zalecanych oficjalnie w szkole, w gazetach, w dzienniku telewizyjnym zderzyć  z chrześcijańskim wyobrażeniem ładu moralnego. Porażki chrześcijaństwa z historii uznaliśmy (np. wyprawy krzyżowe) za porażki marksistowskie. Uważaliśmy wszystkie dotychczasowe eksperymenty. Chcieliśmy polemiki filozoficznej, światopoglądowej, moralnej. Szukaliśmy jakiegoś systemu spójnych  wyobrażeń na to jak powinno być. Fragmentaryczne odpowiedzi znajdowaliśmy w zjawiskach sztuki, literatury, filmu nawet tych oficjalnie funkcjonujących. 

W naszym odczuciu wyrażały one sprzeczne sugestie z oficjalną propagando wą doktryną. W naszym odczuciu niemal cała polska literatura, filmy Andrze ja Wajdy i Krzysztofa Zanussiego mówiły „nie” rzeczywistości realnego so cjalizmu. Nawet w rozważaniach ateistów odczuwaliśmy chrześcijańskie ko rzenie. Przykładem niech będzie humanizm bohaterów „Dżumy” Alberta Camusa.  

Kiedyś Włodek zapisał siebie i mnie na rekolekcje powołaniowe organizowane przez Salwatorianów w Trzebini. W informacji dodano, że mogą w rekolekcjach brać udział ludzie szukający i niekoniecznie widzący się w roli przyszłych księży. Uznaliśmy więc, że możemy do Trzebini pojechać. Było ciekawie, jednak niektórzy uczestnicy odbyli prywatne rozmowy z przełożonymi zakonu.

My nie zgłosiliśmy się na te spotkania indywidualne. Wspominam o tym, bo kiedyś usłyszałem od niego, że nachodziły go niekiedy myśli, już w szkole o ewentualnym przyszłym kapłaństwie. Jednak widocznie fizyka, filozofia i tematyka polityczna bardziej go wtedy intrygowały. Chyba w drugiej klasie liceum na lekcji religii w salce katechetycznej mojej parafii prowadzący od czasu do czasu robił coś w rodzaju przeglądu zawartości jego prywatnego numeru „Tygodnika Powszechnego”, a czytywał nam felietony, bo te były zwięzłe i łatwe w odbiorze.

Tutaj oczywiście był Kisiel, który w mym  odczuciu spoglądał jakby z poczuciem wyższości na teorię i praktykę całego  komunistycznego przedsięwzięcia. Łączył to z przyprawą konserwatywną, „wzdychając” np. do formy mszy trydenckiej, dostojeństwa łaciny itp. Jako  błazen z wyboru mógł sobie na to pozwolić. O „Tygodniku Powszechnym” powiedziałem Włodkowi i od tej pory jego środowisko było dla nas szczególnym punktem odniesienia, zaś egzemplarze pojedyncze prawie nie do zdobycia. 

Wspomnę kilka ciekawych wydarzeń z naszej młodości. Należała do nich  nocna ucieczka z letniego obozu, gdyż w jakimś ośrodku wczasowym ktoś  zapowiedział oglądanie lądowania (pierwszego) Amerykanów na Księżycu.  Rzeczywiście, coś tam w telewizji nadawali, ale niewiele z tego było widać.  Następnego roku, było to na Pojezierzu Lubuskim w Pszczewie, znowu uciekliśmy we dwóch (ale w ciągu dnia) i pojechaliśmy pociągiem do Międzyrzecza, bo tam było muzeum, w którym miała się znajdować mumia (może to  była córka jakiegoś kapłana egipskiego). Nikt naszego wyjazdu nie zauważył.  Nie chcąc nadużywać łaskawości losu, udaliśmy się po kilku dniach do kierownika obozu z prośbą o zwolnienie wieczorne w poniedziałek, bo w teatrze telewizyjnym będzie wystawiana sztuka na podstawie powieści Lwa Tołstoja „Zmartwychwstanie”. W budynku nie tak odległej szkoły mieściła się  międzynarodowa kolonia. Tam uzgodniliśmy z kierownikiem obiektu, że  będziemy mogli we dwóch obejrzeć tę sztukę w świetlicy. O właściwej porze  za zgodą obu kierownictw przyszliśmy na spektakl telewizyjny. Po kilku minutach na świetlicę weszła jeszcze jakaś wychowawczyni. Zdziwiło nas, że  oglądaliśmy przedstawienie tylko w trójkę, bo na kolonii najwięcej było młodzieży rosyjskiej. Myśleliśmy, że może jej opiekunowie, zapewne polsko  i rosyjskojęzyczni docenią Tołstoja. Minął dzień, dwa. W naszym obozie na  apelu ogłoszono, że ktoś ukradł w nocy z masztu na kolonii flagę radziecką,  a psy doprowadziły milicję do naszego obozu. Lepiej, żeby sprawcy sami się  zgłosili, a wtedy „łeb się sprawie ukręci”, bo można w tym widzieć rodzaj  harcerskich podchodów. Włodek i ja czuliśmy się nieswojo, ale nie mieliśmy  naprawdę nic wspólnego z tą sprawą. Rzecz ucichła, ale kierownictwo dziwnie na nas spoglądało i od tej pory nazywało nas „inteligencją z Czechowic”.  A nam naprawdę chodziło o Tołstoja. Jego powieść przeczytałem wcześniej,  a Włodka zaintrygował sam tytuł.

Później nieco Tołstoja zastąpił Dostojewski. Właśnie na podstawie jego powieści Włodek urobił sobie wyobrażenie,  że mądry, święty mąż to jakiś starzec przebywający w klasztorze lub przy  klasztorze i niekoniecznie pełniący ważne funkcje zwierzchnie.  

Ostatnim, bo nie można o wszystkich, doświadczeniem licealnym, o którym  wspomnę, była przygoda na dwuosobowej wycieczce do Krakowa. Uznaliśmy, że wycieczki organizowane nas ograniczają, więc zimą na początku ferii  postanowiliśmy wybrać się na dwa dni do Krakowa. Cel był dwutematyczny:  kościoły i muzea. O trzecim celu nie wspomnę. Noclegiem się nie przejmowaliśmy. Przecież zawsze coś się znajdzie. Wczesnym rankiem przyjechaliśmy pociągiem do Krakowa, a w siatce mieliśmy przewodnik i pudełko herbaty zabranej przez Włodka z domu. Może liczył, że gdzieś wrzątek się trafi  za darmo. Na wszelki wypadek, a była to mroźna zima, mieliśmy parę kropel  rozgrzewającego napoju. Zwiedzaliśmy na przemian kościoły i muzea. Turystyczny obiad (jajko sadzone z marchewką i ziemniakami) zjedliśmy w barze  mlecznym obok Rynku. Na wieczór kupiliśmy sobie bilety do kina studyjnego na film Bergmana „Źródło”.

Ponury bergmanowski temat o zabiciu przez  prymitywnych pasterzy dziewczyny i krwawej zemście jej ojca nadawał się  w sam raz na nocne rozmowy. Cały dzień dziwiła nas wszechobecność i nadobecność milicji i samochodów milicyjnych w mieście. Trochę nas to niepokoiło, bo noc planowaliśmy spędzić ukryci między ławkami w kościele franciszkanów. W ostateczności nocowaliśmy na dworcu kolejowym w odstawianych na bocznicę wagonach. Było bardzo zimno. Ratowaliśmy się, jak umieliśmy.

Wczesnym rankiem wymknęliśmy się z wagonu na głos zbliżających  się pań sprzątaczek i postanowiliśmy dodrzemać w świetlicy dworcowej dla  podróżnych. Tam po pół godzinie zgarnął nas patrol ludzi mundurowych,  bo brali wtedy wszystkich tak wcześnie drzemiących na dworcu. To był grudzień 1970. W Gdańsku działy się znane wypadki, a w Krakowie dmuchano  na zimne, bo pamiętano 1968 rok. 

Na komisariacie jakoś się wybroniliśmy, byliśmy niepełnoletni, a z nami  przyprowadzono znacznie bardziej podejrzanych kilku osobników. Przeszukano nas, wylegitymowano. Nasze wyjaśnienia były w miarę do przyjęcia.  Milicjantom nie udało się ustalić, że do Krakowa przyjechaliśmy wczoraj,  więc nie wiedzieli, gdzie nocowaliśmy. Przedmiotem przez nich zatrzymanym była jedynie niewielka pusta buteleczka, teraz już nam niepotrzebna.  Jeden nazwał mnie pajacem i powiedział, że mnie rozszyfruje, a ja nie pajacowałem. Włodek uważał, że zachowywałem się tak, jak gdybym z milicjanta drwił. Być może to mój strach tak został odebrany przez przesłuchujące go. Po zwolnieniu z komisariatu kontynuowaliśmy naszą wycieczkę, aczkolwiek nieco zmęczeni po nieprzespanej nocy. Wracając z Krakowa pociągiem, czytaliśmy i dyskutowaliśmy na temat artykułu z „Życia Literackiego”, co wywołało u pasażerów pewne zdziwienie.  

O naszej największej przygodzie życia nie będę mówił, bo działa się już w czasach studenckich. Chyba jest znana. Sam ksiądz arcybiskup Grzegorz  Ryś o tym wspominał w czasie pogrzebu ojca Włodzimierza. Podkreślił, że  ojciec Włodzimierz Zatorski był bardzo wrażliwy na słowo drukowane  i prawdę, co było jedną z przyczyn represji ze strony służby bezpieczeństwa  w PRL. Dodam tylko, że wspólnie z protestantami uczestniczył kiedyś  w przemycie Biblii do ZSRR. Bardzo mi Go dzisiaj brakuje.  

Józef Dyrda, pseudonim Azja

Wspomnienia po raz pierwszy ukazały się w marcu 2020 r. w specjalnym wydaniu czasopisma „Benedictus”

Zespół Fundacji
guest
0 Komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments